wtorek, 8 lipca 2014

Mam swoje lato


Wielki, niebieski, emaliowany gar w malutkie czarne kropki, na górze z czarną obwódką. Stawiało się go na trawie. My siadaliśmy na ziemi, okrążaliśmy go z każdej strony i zaczynało się skrobanie.

Skrobaliśmy młode ziemniaczki, które babcia wykopała w ogródku. Obowiązek miał każdy. W wakacje było nas tyle, że gdyby za tę robotę miała zabrać się jedna osoba to zeszłoby jej z pół dnia. Dlatego był nakaz. Każdy ma naskrobać ziemniaków dla siebie.

W ten niebieski było najlepiej bo ten ze wszystkich babcinych garnków był najlepszy do robienia przypieczonych. Ziemniaki na dnie garnka przypiekały się na chrupiącą, pyszną twardą skórkę. O ten rarytas walczył każdy, ale dorosły rozdzielający ziemniaki na obiad pilnował, żeby dostało się każdemu. Ja sama nie znalazłam jeszcze garnka, w którym potrafiłyby się zrobić identyczne.

Kiedy ten ogromny gar ziemniaków wreszcie się ugotował, odcedzało się wodę. Garnek znowu kładło na piec, dodawało masło i trochę śmietany. Co kilka minut gar nakrywało się pokrywą i trzymając go za rączki podrzucało się ziemniaki. Wszystko po to, żeby te na dnie się przypiekły a nie spaliły, żeby masło i śmietana rozeszły się po wszystkich ziemniakach, które dzięki temu smakowicie się szkliły.

Kiedy były już prawie gotowe oddelegowani szli do piwnicy wykopanej w ziemi, na górze tworzącej półkolisty kopiec z cegieł i kamieni obrośniętych trawą. Było kilka schodów w dół i bardzo ślisko. Podłoże to zawsze wilgotne, lekko ciapkowate klepisko. Pośliznęłam się tam nie raz, ale i tak lubiłam tam chodzić w upalne dni, bo po przestąpieniu progu piwnicy uderzał mnie niezwykle silny, ale przy takiej pogodzie bardzo miły chłód.

W piwnicy na stołach zrobionych z masywnych desek stały m.in. wielkie gary. To stamtąd przynosiliśmy zsiadłe mleko do ziemniaków.
Każdy dostawał swoją porcję do emaliowanej miski. Zsiadłe mleko do emaliowanych kubków, a jak zabrakło to były szklanki.

Zawsze, każdego dnia, na obiad – stół, ze swojego normalnego miejsca pod oknem, był przestawiany na środek kuchni. Przystawiało się go do dużej, z masywnym oparciem ławy, zrobionej przez mojego dziadka. Po drugiej stronie dostawiało się krzesła. Siadaliśmy wszyscy, albo na dwie tury jak było nas dużo i…  tak wyglądały moje najcudowniejsze, dziecięce wakacje.

(fot. Baba na wsi)

4 komentarze:

  1. Bo chyba takie przypieczone ziemniaczki najlepiej wychodzą na kuchni z blachą, na wolnym ogniu; na gazie takich nie zrobi; oj, to dopiero był rarytasik; mój przyszły mąż nie znał takich ziemniaczków, kiedy jeździł do mnie w zaloty, i kiedy mu zaserwowałam takowe, zapytał, dlaczego daję mu przypalone kartofle; zrobiłam ogromne oczy - jak to przypalone? przecież takie są najlepsze! och, to były czasy, najprostsze jedzenie, z tego co da ziemia, kiedyś burzyłam się na te pracowite i znojne wakacje, teraz wspominam z łezką w oku, i tak brakuje "ciepła matczynych rąk"; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marysiu jaką Ty masz rację! A człowiek tak sobie uświadamia jak dzieciństwo determinuje potem życie człowieka...
      Również pozdrawiam bardzo mocno!

      Usuń
  2. U mnie się zawsze tak przypalają, bo mam kuchnię kaflową (a nawet dwie, bo i w letniej kuchni też. A mleko sobie kwaszę w kamionkowym garze. Uwielbiałam i nadal uwielbiam takie jedzenie. I robię sobie do woli. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż miło poczytać:) A mleka używasz koziego? My w tym roku pierwszy raz sadziliśmy wczesne. Piec mamy, więc może już niedługo poczujemy ten smak z mojego dzieciństwa. Smacznego i zajadaj za wszystkich stęsknionych:). Pozdrawiamy mocno!!!

      Usuń