Zrób to –
mówię do Onego, ale sama odczuwam lekki niepokój. Jeśli zachwieje mu się ręka
to kilkaset złotych pójdzie w błoto. A zachwiać się ma prawo bo On jeszcze
nigdy tego nie robił.
On wycina w nowiutkim kuchennym blacie otwór na zlew. Sytuacja, o której
marzyłam najbardziej, kiedy góry naczyń musiałam zgięta w pół myć w łazience, w
wannie. Może to zgięcie nie byłoby jeszcze problemem. Kryzys i to głęboki następował
dopiero w momencie chęci wyprostowania. To nie należało do
najprostszych:). Lepiej robiło się dopiero
wtedy, kiedy mycie przestawałam czuć w krzyżu.
W końcu,
kiedy wreszcie dochodzimy do momentu, że przywozimy w paczkach to co ma
stanowić składową naszej kuchni, upieram się niemiłosiernie, że mój krzyż już tego
nie zniesie i zlew wreszcie musi zacząć działać.
On już wcześniej
maluje połowę naszej chałupy. Sień przedziela to co na wykończeniu od tego co
jeszcze chwilę poczeka na malowanie. Teraz mamy w kuchni i pokoju bielusieńkie
ściany, które wręcz proszą się o
zaniechanie prawie trzyletniej prowizorki.
Otwór
powstaje dokładnie w zaznaczonym wcześniej miejscu. Kiedy On przymierza zlew,
nie ukrywam ulgi. Udaje się.
Jednak to
wszystko wcale nie oznacza zakończenia tymczasowości. Ale ze zlewem mogę
powiedzieć o tymczasowości wręcz luksusowej.
Nasza
kuchnia jest w rozsypce, ale przynajmniej z działającym zlewem. Okazuje się, że to co
zaplanowaliśmy i rozrysowali sobie dokładnie na kartce, nie będzie wyglądać
najlepiej w rzeczywistości.
Stoimy przed częścią kuchni gdzie ma stanąć
piekarnik, płyta grzewcza (taki wypas sobie zafundowaliśmy) szafka pod zlew i kilka szuflad i widać gołym
okiem, że nijak ma się to do stojącego obok pieca. Pieca, który przecież jest w
kuchni najważniejszy. Tymczasem zaplanowany układ mebli jakoś tak wciska ten
nasz piec w kąt, pomniejsza jego rolę, a na dodatek jakby specjalnie pokazuje,
że jest stary i się tu nie nadaje.
Stoimy nad
tym wszystkim i zastanawiamy się jak zmienić cały układ i zmieścić wszystko w
nowej wersji. W końcu jest decyzja.
Wywozimy w paczkach część mebli, zamieniamy na inne.
Ale gdzie tam… to nie
koniec. Okazuje się, że lodówka, która miała stanąć przy piecu wygląda wręcz okropnie. Takie monstrum na środku kuchni. Dochodzimy do wniosku, że musimy
sobie zafundować nową, taką, która zmieści się pod blat. Wywozimy w paczkach
cześć mebli:) i wreszcie, tak sądzę, udaje nam się ustalić ostateczną
wersję.
Ale, ale… na razie to oczywiście tylko wersja.
Kuchnia jeszcze w stanie
rozsypki i dopiero przy następnym pobycie w chałupie okaże się, czy
rzeczywiście już jedyna i już ostateczna:).
Zdjęcia On i Baba na wsi
Pięknie, już widać efekty :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie przy takich remontach, kuchnia cieszy najbardziej i daje najwięcej uśmiechu :) ... nawet łazienki nie są tak emocjonujące jak kuchnie :) :)
OdpowiedzUsuńMoże dlatego, że to jednak serce domu. Widzę, że u nas w chałupie to prawdziwe serce domu:)
UsuńPięknie łączycie przeszłość z teraźniejszością, stare z nowym. Życzę Wam powodzenia w realizacji swoich zamierzeń. And. K.
OdpowiedzUsuńBardzo nam miło:) Dziękujemy!
UsuńSzafki naprzeciw kuchni to bardzo dobra decyzja. Natomiast co do lodówki, czy opcja "lodówka w przedsionku" jest niemożliwa? Z uwagi na kuchnię otwartą na salon, moja lodówka wylądowała w spiżarce. I sobie chwalę. Jest coraz piękniej.Z nadzieją na dalsze kibicowanie pozdrawiam Ol-ka.
OdpowiedzUsuńPrzeszło nam przez myśl, żeby dać tego "kolosa":) do sieni, ale tam też zupełnie by nam nie pasowała.
Usuń