Widzę jak Babcia i Dziadek się szykują. Jak Dziadek
zaciąga wóz na podwórko, jak bierze ze stodoły chomąto i zaprzęga konia,
kładzie na wozie ławki. Babcia wykłada je przeznaczonymi do tego derkami, żeby
było miękko, no może mniej twardo…
Już nie wiem czy w wozie w specjalnej klatce, ale chyba
jednak za nim umieszczają przyczepkę ze świnią, którą zamierzają sprzedać na
jarmarku. I z tego wspomnienia mojego lub mojej Mamy pozostaje mi myśl o
jarmarku, który jest szczególny, bo o tym wyjeździe mówi się już dużo
wcześniej, że myśli się o tym zdarzeniu jak o czymś szczególnym, bo to tam
dzięki pracy na roli, można przywieźć do domu namacalne, tym razem pieniężne
plony.
Sama docieram na ten jarmark dopiero po wielu latach.
Jest w większej, oddalonej o 9 kilometrów wsi od domu Dziadków. Wieś miała kiedyś prawa
miejskie, a wskazuje na to chociażby układ ulic i budynki, bo można natrafić na
centralnie położony rynek i oddalone od niego kamienice.
I wiem, że jest inny… jarmark, bo widzę stoły z tandetnymi towarami
z Chin, widzę zwały ciuchów w których grzebią ludzie i szukają czegoś dla
siebie. Widzę mężczyznę, który przykłada do siebie spodnie i sprawdza czy się
nadadzą.
W tym wszystkim natrafiam na skrzynki z warzywami. Za nimi rolnicy z okolic.
Warzywa podają mi z dużych dłoni ze
śladami po żniwach, koszeniu, przerzucaniu siana, wykopkach, wyganianiu krów w
pole, lejcach konnych, dźwiganiu, wyrzucaniu, załadowywaniu, przycinaniu i nie wiem czym jeszcze.
Na placu duży budynek delikatesów centrum, w których w
dniu jarmarku ruch większy niż między straganami.
Sama też wchodzę i dolatuje mnie krótki dialog:
- Warzywa tu tańsze niż na jarmarku – słyszę.
- Trzeba brać – dochodzi od drugiej osoby.
Więc widzę jak miejscowi i przyjezdni wychodzą z delikatesów centrum objuczeni dużymi siatami.
Zawsze, gdy jestem w swojej rodzinnej miejscowości obowiązkowym punktem pobytu jest wizyta na jarmarku, bardzo lubię jego klimat (jest gwarno, tłoczno, dużo ludzi z pobliskich wsi) i głównie dla niego tam chodzę wyszukując warzyw, jajek, kasz, miodu itp. od "prawdziwych" gospodarzy. Obecnie mieszkam w większym mieście, gdzie niestety nie ma jarmarku z "prawdziwego zdarzenia" tylko jego namiastka, ale dobre i to.I tak na przykład dzisiaj kupiłam przepyszny, prawdziwy twaróg! który ma smak mojego dzieciństwa, bo właśnie taki robiła moja babcia. Jutro sama zagniotę makaron, stopię słoninę i będzie jak znalazł:)
OdpowiedzUsuńBędę częściej zaglądała na Pani bloga i syciła się choćby zdjęciami, bo uwielbiam wieś, ciągle do niej tęsknię i nieustannie marzę, że tam kiedyś (oby jak najprędzej) zamieszkam.
Mam dużo zdjęć z targów i jarmarków, które robimy w czasie naszych wyjazdów na wschód. Mają klimat naszych kiedyś. Mam nadzieję, że na nie też przyjdzie czas i pokaże kiedyś na blogu:). Bardzo nam miło, zapraszamy do naszych klimatów i mam nadzieję, że choć trochę poczuje się Pani u siebie w mieście - jak na wsi! Pozdrawiamy!
OdpowiedzUsuńTak, w Gruzji np. czy Armenii są takie, jak pamiętam z dzieciństwa, a nawet jeszcze cudowniejsze. Te owoce, przyprawy i ludzie tacy sympatyczni. Pozdrawiam
UsuńPodążamy tymi samymi trasami:).I jest naprawdę szczególny klimat. Planuję kiedyś coś właśnie o targach i jarmarkach, które znajdujemy na swoich trasach podróży. Warto odwiedzać takie miejsca, Też mocno pozdrawiamy!
Usuń