Wielki,
niebieski, emaliowany gar w malutkie czarne kropki, na górze z czarną obwódką.
Stawiało się go na trawie. My siadaliśmy na ziemi, okrążaliśmy go z każdej
strony i zaczynało się skrobanie.
W ten
niebieski było najlepiej bo ten ze wszystkich babcinych garnków był najlepszy
do robienia przypieczonych. Ziemniaki na dnie garnka przypiekały się na chrupiącą,
pyszną twardą skórkę. O ten rarytas walczył każdy, ale dorosły rozdzielający
ziemniaki na obiad pilnował, żeby dostało się każdemu. Ja sama nie znalazłam
jeszcze garnka, w którym potrafiłyby się zrobić identyczne.
Kiedy ten
ogromny gar ziemniaków wreszcie się ugotował, odcedzało się wodę. Garnek znowu
kładło na piec, dodawało masło i trochę śmietany. Co kilka minut gar nakrywało
się pokrywą i trzymając go za rączki podrzucało się ziemniaki. Wszystko po to,
żeby te na dnie się przypiekły a nie spaliły, żeby masło i śmietana rozeszły
się po wszystkich ziemniakach, które dzięki temu smakowicie się szkliły.
Kiedy były już
prawie gotowe oddelegowani szli do piwnicy wykopanej w ziemi, na górze
tworzącej półkolisty kopiec z cegieł i kamieni obrośniętych trawą. Było kilka
schodów w dół i bardzo ślisko. Podłoże to zawsze wilgotne, lekko ciapkowate klepisko.
Pośliznęłam się tam nie raz, ale i tak lubiłam tam chodzić w upalne dni, bo po przestąpieniu
progu piwnicy uderzał mnie niezwykle silny, ale przy takiej pogodzie bardzo
miły chłód.
W piwnicy na
stołach zrobionych z masywnych desek stały m.in. wielkie gary. To stamtąd
przynosiliśmy zsiadłe mleko do ziemniaków.
Każdy dostawał
swoją porcję do emaliowanej miski. Zsiadłe mleko do emaliowanych kubków, a jak
zabrakło to były szklanki.
Zawsze,
każdego dnia, na obiad – stół, ze swojego normalnego miejsca pod oknem, był
przestawiany na środek kuchni. Przystawiało się go do dużej, z masywnym
oparciem ławy, zrobionej przez mojego dziadka. Po drugiej stronie dostawiało
się krzesła. Siadaliśmy wszyscy, albo na dwie tury jak było nas dużo i… tak wyglądały moje najcudowniejsze, dziecięce
wakacje.
(fot. Baba na wsi)
Bo chyba takie przypieczone ziemniaczki najlepiej wychodzą na kuchni z blachą, na wolnym ogniu; na gazie takich nie zrobi; oj, to dopiero był rarytasik; mój przyszły mąż nie znał takich ziemniaczków, kiedy jeździł do mnie w zaloty, i kiedy mu zaserwowałam takowe, zapytał, dlaczego daję mu przypalone kartofle; zrobiłam ogromne oczy - jak to przypalone? przecież takie są najlepsze! och, to były czasy, najprostsze jedzenie, z tego co da ziemia, kiedyś burzyłam się na te pracowite i znojne wakacje, teraz wspominam z łezką w oku, i tak brakuje "ciepła matczynych rąk"; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńMarysiu jaką Ty masz rację! A człowiek tak sobie uświadamia jak dzieciństwo determinuje potem życie człowieka...
UsuńRównież pozdrawiam bardzo mocno!
U mnie się zawsze tak przypalają, bo mam kuchnię kaflową (a nawet dwie, bo i w letniej kuchni też. A mleko sobie kwaszę w kamionkowym garze. Uwielbiałam i nadal uwielbiam takie jedzenie. I robię sobie do woli. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńAż miło poczytać:) A mleka używasz koziego? My w tym roku pierwszy raz sadziliśmy wczesne. Piec mamy, więc może już niedługo poczujemy ten smak z mojego dzieciństwa. Smacznego i zajadaj za wszystkich stęsknionych:). Pozdrawiamy mocno!!!
Usuń