wtorek, 13 maja 2014

Stoję. Rozglądam się i nie wierzę


W ciągu zaledwie kilkunastu minut przenoszę się z tętniącego życiem Manhattanu, o klimatu małego galicyjskiego miasteczka...  


Fizycznie już w domu, ale tak samo jak w miarę zbliżania się terminu powrotu, do mojej głowy przedzierały się myśli o tym jak już zielono musi być przy naszej chałupie, które zasiane w ogródku warzywa wzeszły, a jeśli wzeszły to czy nie przemarzły, czy nie miały za mało, albo za dużo wody, czy odnajdę je w gąszczu chwastów? – tak teraz dopiero składam obrazy i emocje, które zostawiłam za oceanem. I na stawiane jeszcze kilka dni temu pytanie:
- Co ci się podoba u nas w Stanach – wiedziałam, że nie będę potrafiła na nie odpowiedzieć tam wiele tysięcy kilometrów od domu. To było dla mnie pewne, że to co wytrwa próbę tej podróży, najsilniej utrwali się w mojej głowie, nabierze charakteru, będzie sumą wrażeń i przemyśleń – będzie może nawet nie tą konkretną odpowiedzią, ale tym co będzie moim osobistym wspomnieniem tego kraju.

A widzę przed sobą nie dosłownie, a w dużej przenośni prawdziwe, małe galicyjskie miasteczko na kilka lat przed II wojną światową. Trudno mi uwierzyć, że to co wokół dzieje się w samym Nowym Jorku, przez wielu uznawanych za serce tego świata. Wystawy sklepowe skutecznie opierają się współczesnym trendom, podobnie wygląd samych sklepów. Nikt nie myśli w tym miejscu, żeby było atrakcyjnie, kusząco dla klienta, który nie powstrzyma się przed kupnem tego co niepotrzebne, dzięki zastosowaniu przez sprzedawcę odpowiednich tricków. Te miejsca przywodzą mi na myśl, małe miejskie sklepiki, które oglądam czasem na zdjęciach zrobionych wiele lat temu.

I gdyby nie te nowoczesne limuzyny, luksusowe auta, które stoją przy krawężniku, czy przemykają przez ulice, wzdłuż, których idziemy, pomyślałabym: „To nie ten świat, jestem gdzie indziej”.

Tak wygląda część dzielnicy Williamsburg na Brooklynie, gdzie żyją ortodoksyjni Żydzi. Czujemy, że jesteśmy bacznie obserwowanymi intruzami. Nieufnie patrzą na nas kobiety z dziećmi w wózkach. Każda z nich w czarnym płaszczyku, cielistych lub czarnych grubych rajstopach, spódnicy lub sukience sięgającej za kolana. Na głowie obowiązkowo chustka, czapeczka lub toczek. Mężatki rozpoznaję po perukach. Ortodoksyjne Żydówki po ślubie mają obowiązek golenia głowy, a naturalne włosy zastępują peruki. Mam wrażenie, że dla niektórych z nich fikuśny toczek, usta pomalowane różową szminką, czy róż na policzkach to jedyne szaleństwo, na które mogą sobie pozwolić. 

Chasydzi w dużych kapeluszach, długich czarnych kapotach, białych koszulach i długich pejsach. Większość z nich idzie szybkim krokiem, jakby byli już spóźnieni i musieli pędzić na umówione spotkanie. Dzieci, dla których rozrywką jest jazda na rowerku. I to one spoglądają na nas z największym zaciekawieniem. 
One są tak samo ciekawe nas, jak my ich i próbujemy zapamiętać jak najwięcej szczegółów z tego miejsca, bo odwagi do bezkarnego robienia zdjęć nie mam…













Zdjęcia On i Baba na wsi



2 komentarze:

  1. Cieszę się że jesteś. Za kilka dni zapytam " jak Ci się podobało w Stanach". Dziękuję za wspaniałe zdjęcia i klimat galicyjskiego miasteczka. Niestety u nas już się tego nie znajdzie. Zostało zmiecione i starte na pył. Czasami tylko w jakimś małym miasteczku mam wrażenie, że przeniosłam się w czasie choć trochę. A swoją drogą to niesamowite jest, taka dzielnica. Pozdrawiam, Ol-ka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, bardzo mi miło. Co do tego miejsca, to wiedziałam, że jest w Nowym Jorku. Nigdy nie pomyślałam, że uda mi się kiedyś tam być. I przyznam słyszeć o tym miejscu to coś zupełnie innego niż nagle się tam znaleźć.

    OdpowiedzUsuń